George Athor nie żyje

Dodaj komentarz

Bodajże najpoważniejszy przywódca zbrojnej rebelii wobec rządów z Dżuby – były generał SPLA George Athor nie żyje. Tę sensacyjną dla Sudanu Południowego wiadomość ogłoszono w miniony wtorek (20.12.2011) i można by się spodziewać, że wyeliminowanie przywódcy powinno doprowadzić do stopniowego zakończenia konfliktu, jednakże w tym rejonie świata niczego nie można być pewnym. Już sama, wręcz absurdalna rozbieżność wersji zdarzenia skłania do refleksji, czy ktoś do cholery wie co się tu naprawdę dzieje?

Według władz Sudanu Południowego Athor został osaczony i zabity przez wojsko rządowe SPLA w powiecie Morobo, w stanie Centralna Ekwatoria, niedaleko granicy z Ugandą i bardzo niebezpiecznie blisko stolicy Sudanu Południowego – Dżuby. Tak daleko od swoich baz na północy stanu Jonglei Athor miałby jakoby rekrutować ludzi do swych oddziałów. Wcześniej w tym miesiącu siły Athora dokonały kilku napadów w okolicach Bor – stolicy stanu Jonglei, zaś zbuntowany generał zagroził bezpośrednim atakiem na Bor jak i na Dżubę…

Jednakże wg stanowiska partii SSDM (South Sudan Democratic Movement) oraz jej bojówki SSDA (South Sudan Democratic Army), których liderem był George Athor, okoliczności jego śmierci są zgoła odmienne.  Zastępca SSDA Maj. Gen. Bapiny Monytuil wystosował list, w którym twierdzi jakoby Athor miał się spotkać w niedzielę z prezydentem Ugandy Musevenim w Kampali. SSDA bezpośrednio oskarża Museveni’ego o zamordowanie we śnie Georga Athor’a oraz jego asystenta w tej podróży Majora Thomasa Duoth Makuach (który posiadał amerykański paszport). Następnie zwłoki obydwu miały zostać przetransportowane na pick-upie na granicę Ugandy i Sudanu Południowego w Moyo (jakieś 750km) i przekazane SPLA wraz z instrukcjami, co mają powiedzieć, aby nie wikłać Ugandy w wewnętrzne sprawy Sudanu Południowego… Prawda, że brzmi to nieprawdopodobnie? Bynajmniej jednak Afryka jest nieprawdopodobna, więc bądź tu mądry. Tylko jaki interes miałby Museveni w mordowaniu południowosudańskiego rebelianta, który nigdy nie operował w pobliżu Ugandy? Ciekawe czy kiedykolwiek dowiemy się czegoś więcej?

Tymczasem mogę przytoczyć fragment własnego artykułu z maja 2011 roku pt. W Sudanie Południowym jeszcze nie ma wojny, czyli miejscowi rebelianci pod lupą by przyjrzeć się sylwetce Georga Athora:

George Athor, z pochodzenia Padeng Dinka,  jest byłym trzygwiazdkowym generałem SPLA i niedoszłym „niezależnym” gubernatorem stanu Jonglei. Po ogłoszeniu wyników wyborów i jego przegranej w kwietniu 2010 roku rozpoczął zbrojną rebelię przeciwko GoSS, jako lider partii SSDM (South Sudan Democratic Movement) i przywódca jej militarnego ramienia SSA (South Sudan Army). Obszarem jego działania była północno-zachodnia część stanu Jonglei, na południowy-zachód od Malakal. Tuż przed referendum zostało podpisane tymczasowe zawieszenie broni między Athorem a SPLA, jednak niespełna miesiąc później zostało ono brutalnie złamane. W lutowych walkach w okręgu Fangak zginęło kilkaset osób, w tym wielu cywili, zaś obie strony oskarżają się o rozpoczęcie walk. W marcu Athor musiał opuścić swoją polową kryjówkę w okręgu Pigi, a jego siły zostały prawdopodobnie zepchnięte pod granicę z Etiopią. Athor utrzymuje jednak, że po jego stronie walczą także inni rebelianci, m.in. przywódca milicji Szylluków kapitan Olony ze stanu Upper Nile oraz pro-chartumski lider bojówek Nuerów, generał Bapiny Monituel ze stanu Unity.

Od maja do grudnia siły Athora były najbardziej aktywną bojówką w Sudanie Południowym. Doszło do szeregu starć  z wojskami SPLA oraz wielu ataków na wioski i miasteczka w stanie Jonglei, w tym do ataków w sąsiedztwie stolicy stanu – Bor na początku grudnia 2011 roku. SPLA twierdzi, że przejęło od rebeliantów Athora sporo chińskich replik kałasznikowów (AK-47) oraz produkowaną na Północy amunicję do nich, co miałoby wskazywać na finansowanie rebelii Athora przez Chartum.

Polski motyw libańskich oliwek

Dodaj komentarz

Tym razem polskość wypatrzyłem w sklepiku u Hindusa, na rogu piaszczystych uliczek mocno południowosudańskiej dzielnicy Tong Ping (Tony Piny). Żeby jeszcze bardziej pogmatwać narodowościowo globalne koneksje handlu – na słoiku libańskich oliwek. Co ciekawsze nie ma na nim nigdzie napisane „Made in Lebanon”, ale za to jest „Produkt libański”.

„Między Sudanem a Sudanem” w DF, GW

1 komentarz

A propos sytuacji w Kordofanie Południowym, o której  pośrednio pisałem w paru postach (Północ bombarduje Południe, Bashir grozi wojną), odkryłem ostatnio artykuł Matteo Fagotto opublikowany w lipcu br. przez Gazetę Wyborczą w Dużym Formacie http://wyborcza.pl/1,75480,9985767,Miedzy_Sudanem_a_Sudanem.html?as=1&startsz=x . Myślę, że tekst dobrze oddaje realia początku konfliktu w Południowym Kordofanie. Na wschód od Kordofanu leży Abyei, zajęty przez Północ w maju br. a jeszcze dalej Darfur, na zachód zaś znajduje się prowincja Nil Błękitny, w której zbrojne powstanie przeciwko Chartumowi zaczęło się w sierpniu 2011. Tak więc całe pogranicze Północy i Południa pozostaje w ogniu, ciekawe czy szaleńcza polityka Chartumu doprowadzi do dalszego rozpadu Północy i przyłączenia murzyńskich Gór Nuba (Kordofan Południowy), Nilu Błękitnego i wreszcie Abyei do Sudanu Południowego? A jeśli, to ile jeszcze krwi musi zostać przelane? Poniżej przytaczam tekst artykułu z Dużego Formatu Gazety Wyborczej:

Między Sudanem a Sudanem

9 lipca ogłoszono niepodległość Sudanu Południowego. Jednak od tygodni na pograniczu obu Sudanów toczy się nowa wojna. Zielone zbocza Gór Nubijskich (w regionie Kordofan Południowy) zamieszkane są głównie przez murzyńskie plemiona, które zawsze czuły się dyskryminowane przez arabski rząd w Chartumie

Duży Format, Gazeta Wyborcza (lipiec 2011)

Przez 50 lat mieszkańcy regionu toczyli partyzancką walkę o niezależność od Chartumu, którą zakończył rozejm, a potem referendum w styczniu tego roku. 98 proc. mieszkańców Południa było za secesją od arabskiej Północy.
Ale o mieszkańcach tego regionu zapomniano. Granica z 1956 roku, która była podstawą rozejmu, pozostawiła Kordofan Południowy pod kontrolą Północy. Nubijczykom zamiast referendum obiecano „społeczne konsultacje”, w których mogliby wyrazić opinie na temat wprowadzenia w życie postanowień rozejmu. Niewiele osób wierzy, że Chartum kiedykolwiek na nie pozwoli.
 5 czerwca w Górach Nubijskich znów wybuchły walki między siłami rządowymi Chartumu i częścią dawnych bojowników Ludowej Armii Wyzwolenia Sudanu. Iskrą, która doprowadziła do wybuchu, były wybory nowego gubernatora regionu. Ahmed Haroun, kandydat partii rządzącej Sudanem Północnym, pokonał Abdul Aziza Adama Al-Hilu, popularnego lidera Ludowego Ruchu Wyzwolenia Sudanu. Ruch uznał wybory za sfałszowane, na co rząd w Chartumie nakazał bojownikom rozbroić się i podporządkować armii sudańskiej. Gdy wojsko weszło do stolicy regionu – Kadugli, dziesiątki tysięcy cywilów uciekły przed represjami, m.in. bombardowaniem.

Nie wiadomo, ile osób zginęło już w tym konflikcie. Według agend ONZ dach nad głową straciło 75 tys. osób, według lokalnych organizacji pozarządowych – dużo więcej.

Fatima Ramadan: Żyjemy jak zwierzęta

Fatima Ramadan ma 35 lat, mieszka we wsi Lowere, niedaleko miasta Kauda. Od miesiąca większość dnia spędza w pobliskich górach z czwórką najmłodszych dzieci (w wieku od 4 do 14 lat). W razie bombardowania wioski nie zdążyłaby pozbierać wszystkich i uciec z nimi. – Spędzamy tu całe dnie, nic nie robiąc. Czujemy się jak zwierzęta – mówi. Dodaje, że dzieci nauczyły się chronić do jaskiń, gdy tylko usłyszą silnik antonowa. – Kilka dni temu bomba wybuchła tuż koło jaskini. Do środka wleciało pełno dymu, pyłu i kamieni, na szczęście nikt nie został ranny.

Jedzenie donoszą Fatimie krewni ze wsi.

Mąż Fatimy w pierwszych dniach lutego przyłączył się do rebeliantów z Ludowej Armii Wyzwolenia Sudanu. – Od tego czasu nie mam z nim kontaktu – mówi kobieta, ale dodaje, że nie miałaby nic przeciwko wysłaniu starszego syna na wojnę. – Jeden już walczy – mówi z dumą.

Tysiące mieszkańców okolicznych wsi chowają się w górach tak jak Fatima. Pod wieczór, gdy naloty ustają, wracają do domów. Kobiety gotują kolację oraz szykują jedzenie i gromadzą wodę na następny dzień, gdy znowu pójdą w góry.

J.A.: Boję się o synów

– Uciekaliśmy w dziesięciu, do celu doszło nas czterech – opowiada J.A. (prosi o niepodawanie nazwiska ze względu na bezpieczeństwo rodziny).

J.A., 46 lat, ojciec czterech dorosłych synów, jest z zawodu stolarzem, a z przekonania działaczem Ludowego Ruchu Wyzwolenia Sudanu. Mieszka w stolicy Kordofanu – 100-tysięcznym Kadugli. Tam 5 czerwca zaczęły się walki.

– Przez dwa dni armia sudańska i milicja ostrzeliwały dom Abdul Aziza Adama Al-Hilu, lidera naszego ruchu – opowiada. – Trzeciego dnia zmieniły taktykę: włamały się do biura partii i znalazły listy jej członków. Żołnierze szukali ich dom po domu. Rodziny działaczy zostały aresztowane lub zabite, domy zniszczone.

Według J.A. już w pierwszych dniach zamieszek w Kadugli zginęło 50 osób. Ludzie uciekali do umocnionej bazy sił ONZ obsadzonej przez żołnierzy egipskich. Ale armia sudańska wyciągnęła stamtąd część cywilów i miejscowych pracowników bazy. J.A. twierdzi, że zostali zastrzeleni na miejscu. – Żołnierze oddziałów pokojowych nie zrobili nic. Za bardzo się bali. Jeden nawet się śmiał.

Czwartego dnia J.A. udało się uciec z miasta wraz z dziewięcioma innymi osobami. By ominąć posterunki armii sudańskiej, szli przez góry w kierunku umocnionego obozu partyzantów w okolicach Kaudy. – Czterech z nas dotarło – mówi. – Reszta została zabita lub złapana przez wojsko.

J.A. boi się o żonę i czterech dorosłych synów, którzy zostali w Kadugli. Podobno armia sudańska gromadzi w kilku miejscach cywilów, by użyć ich jako żywych tarcz. Przez kilka dni J.A. miał kontakt z najstarszym z synów, teraz komórka milczy. J.A. boi się, że mogą zostać zabici, gdyby wojsko odkryło, że są rodziną działacza Ruchu Wyzwolenia Sudanu.

Czy wtedy J.A. chwyciłby za broń, żeby ich pomścić? – Nie. Uważam, że są inne sposoby walki. Chcę, żeby nowi bojownicy, których szkolimy, wiedzieli, o co walczą. Chcę im pokazać, jak niesprawiedliwy jest rząd w Chartumie i jego polityka rugowania Afrykanów z własnej ziemi – mówi. – Problemem nie jest Nuba ani walka Południa z Północą. Problemem jest grupa ludzi, którzy kontrolują Chartum dla własnych korzyści. Niektórzy zostali już oskarżeni przez Trybunał w Hadze. Powinni przed nim stanąć, a ludziom w Sudanie pozwolić decydować o swej przyszłości.

Fawzya Osman: Ja nie mogę uciec

Ma 18 lat, pochodzi z liczącej kilkaset osób wsi Kapuo. Mieszka z babcią i bratem, rodzice zmarli podczas ostatniej wojny. Oboje z bratem nie chodzili nigdy do szkoły, musieli pracować na rodzinnym polu. Żywią się tym, co sami wyprodukują (głównie kukurydzą i sorgo). Niewielkie nadwyżki sprzedają, by kupić podstawowe produkty, np. mydło. Fawzya chciałaby założyć rodzinę, ale żaden chłopak nie poprosił jeszcze o jej rękę. Żaden nie zaproponował w zamian bydła, jak to jest w nubijskim zwyczaju.

22 czerwca Fawzya pracowała na polu, gdy zaczął się ostrzał pobliskiego miasta Kauda. – Byłyśmy we trzy – wspomina. – Jak tylko usłyszałam nadlatujące samoloty, upadłam na ziemię. Wszystko trwało tylko chwilę. Gdy wstałam, zobaczyłam, że jedna z dziewcząt nie żyje.

Przerażona z trudem doszła do domu rodziców zabitej dziewczyny. Od tamtej pory niepokoi ją każdy dźwięk silnika czy motoru.

Wielu mieszkańców jej wsi uciekło w góry z obawy przed bombami. Ale Fawzya została. – Nie mam wyjścia – wyjaśnia. – Idzie pora deszczowa. Jeśli teraz nie będę doglądała pola, czeka nas głód. Myślę codziennie o tym, co się zdarzyło. Przeżyłam bombardowania podczas poprzedniej wojny, ale nigdy czegoś takiego. Czy to się kiedyś skończy? Czy jeszcze wróci pokój?

Hussein Ngalokuri: Nosili osła na plecach

– 100 lat temu Arabowie błagali, byśmy pozwolili im przechodzić przez nasze ziemie i wypasać ich bydło na południu. Żywiliśmy ich i pomagaliśmy, choć nie musieliśmy. Teraz przychodzą do nas jak władcy – mówi Hussein Ngalokuri.

Ma 60 lat. Od 10 lat jest „al mak”, czyli przywódcą plemienia Otoro, jednego z kilkudziesięciu zamieszkujących Góry Nubijskie. Od czasów brytyjskich głównym zadaniem wodzów plemiennych jest reprezentowanie swoich ludzi i rozsądzanie sporów między nimi. Dawniej wodzów wyznaczała administracja kolonialna, teraz są oni wybierani i opłacani jak wszyscy urzędnicy państwowi.

Ngalokuri bywa także mediatorem w sporach pomiędzy plemionami. – W Sudanie prawo tradycyjne jest bardziej szanowane niż państwowe – tłumaczy. – Rząd często prosi nas o rozstrzygnięcie konfliktów, wobec których prawo państwowe jest bezradne.

Jako przywódca plemienia i absolwent wyższej szkoły misyjnej Hussein Ngalokuri zna historię Sudanu. – Rdzenni Afrykanie byli dyskryminowani od czasów kolonialnych. Brytyjczycy wzmacniali Arabów, ponieważ oni nigdy nie sprzeciwiali się ich rządom tak bardzo jak my. Na północy Sudanu budowano szkoły i całą infrastrukturę, a Góry Nubijskie były „obszarem zamkniętym”, tu nic nie można było budować lub unowocześniać. W rezultacie nasz region jest jednym z najbiedniejszych w kraju, bez utwardzonych dróg, opieki zdrowotnej, z mniejszą liczbą szkół.

Ngalokuri uważa, że sytuacja pogorszyła się jeszcze po uzyskaniu przez Sudan niepodległości w 1956 roku. Wtedy Chartum zaczął dodatkowo arabizację i islamizację. Zabierano ziemię Afrykańczykom i oddawano Arabom. Usilnie zniechęcano ludzi do noszenia afrykańskich imion, zostało zakazane używanie lokalnych języków w szkołach. Jeśli któryś z uczniów został na tym złapany, dostawał karę chłosty na oczach całej szkoły. I musiał nosić na plecach wizerunek osła. Jedynym sposobem, by się go pozbyć, było znalezienie innego kolegi popełniającego ten sam grzech i poddanie go temu samemu upokarzającemu procesowi. – Jestem muzułmaninem, ale to, co robią nam Arabowie, ma mało wspólnego z islamem – mówi Hussein Ngalokuri. – Dlatego dwa razy się zastanowię, zanim pozwolę córce wyjść za Araba. Bo w Afryce małżeństwa zawiera się między dwiema wspólnotami, a nie tylko dwiema osobami jak u was, w Europie.

Tom Catena: Nubijczycy są fantastyczni

Amerykański lekarz ma 47 lat, przez długi czas pracował w Stanach jako chirurg. W 2008 roku przyjechał w Góry Nubijskie jako wolontariusz chrześcijańskiej organizacji (prosi o niepodawanie jej nazwy). Zaczął kierować drugim co do wielkości szpitalem w regionie.

W tej chwili ze 180 łóżek szpitalnych 130 jest zajętych przez rannych w ostatnich nalotach na miasta Kurchi, Kauda i wieś Tes. – Sytuacja jest najgorsza, odkąd tu jestem – mówi Catena.

Kilka metrów od niego leży siedmioletnia dziewczynka. W jej kręgosłupie utkwił odłamek bomby, będzie sparaliżowana od piersi w dół na resztę życia. – Nie wiem, co zrobić – mówi lekarz. – Nawet w Stanach trudno byłoby ją wyleczyć, a tutaj to absolutnie beznadziejny przypadek.

Zagubiony w środku Gór Nubijskich szpital ma kłopoty z zaopatrzeniem, bo połączenia lotnicze są teraz niebezpieczne, a pora deszczowa utrudnia transport drogowy. Zrobili wcześniej zapasy, które powinny wystarczyć na kilka miesięcy, ale co będzie, jeśli walki przybiorą na sile?

Doktor Catena ma do pomocy aż 60 pielęgniarek, ale jest jedynym lekarzem. – Nie mam wyjścia – mówi. Kilka miesięcy temu proponowano mu ewakuację, lecz – w odróżnieniu od wielu innych cudzoziemców – został.

– W ostatnich miesiącach przed ogłoszeniem niepodległości u miejscowych wyczuwało się duże napięcie – mówi. – Było dużo ran od noża i bójek. Muszę jednak powiedzieć, że Nubijczycy są fantastyczni: uprzejmi, otwarci i gościnni.

Jacomo Tia Jibril: Jestem szczęśliwy, że siostra uciekła

14-latek, pochodzi z wioski Tes. Przed wojną chodził do szkoły w pobliskim Kurchi, kilka kilometrów od domu. Ale teraz szkoły są zamknięte i nikt nie wie, kiedy je znów otworzą. Gdy to nastąpi, Jacomo będzie się dalej uczył, żeby zostać prawnikiem, chociaż nie wie, czy rodzina ma dość pieniędzy, by zrealizować jego marzenie.

Jacomo jest jedną z pierwszych ofiar tej wojny. – Było koło 11 rano, prałem ubrania przy studni, gdy usłyszałem nadlatującego antonowa. Zacząłem uciekać. Moja siostra krzyczała, żebym padł na ziemię, ale nie słyszałem jej – spokojnie opowiada, siedząc na szpitalnym łóżku. – Próbowałem się schronić w pobliskiej cegielni, ale gdy wbiegałem do środka, wybuchła bomba. Odłamek zranił mnie w lewą rękę. Zabrano mnie do domu, matka próbowała zdezynfekować mi ranę solą i wodą, ale wyglądało to naprawdę źle – opowiada.

W szpitalu powiedziano mu, że rękę trzeba będzie amputować. – Jednak jestem szczęśliwy że moja siostra uciekła – mówi z dumą. – Była ze mną, ale nic się jej nie stało.

Źródło: Duży Format, Gazeta Wyborcza

Północ bombarduje Południe

1 komentarz

Po inwazji (3.12.2011 r.) piechoty i artylerii północnych wojsk rządowych SAF na rejon Jaw (Jaau/Jau) w stanie Unity, na mocy porozumienia pokojowego CPA z roku 2005 przynależącego do Sudanu Południowego, Chartum zdecydował sie na kolejny ruch – rozpoczął bombardowania przygranicznego powiatu. Bomby spadły m.in. na obóz uchodźców z Północy (z ogarniętego rebelią Południowego Kordofanu), czemu Chartum oczywiście zaprzecza… i bodajże, aby uwiarygodnić swoją absurdalną hipokryzję twierdzi, iż na Południu nie ma żadnych uchodźców z Północy.

Niestety jak podaje ONZ oraz nieliczne organizacje humanitarne działające na pograniczu są ich dziesiątki, jeśli nie setki tysięcy. Osobiście spotkałem w Jubie pracownika jednej z takich organizacji przygotowującej transport do obozu, gdzie wg jego słów w tym momencie jest już około 25 tysięcy ludzi… a to tylko jedno z wielu miejsc na długim pogranizu Północy i Południa. Uchodźcy zaczęli napływać na Południe w lipcu i sierpniu 2011 r., po wybuchu zbrojnych rebelii w Północnych prowincjach: Kordofan Południowy i Nil Błękitny. Sytuacja humanitarna jest bardzo trudna – granica z Północą jest zamknięta, co uniemożliwia dostawy jakichkolwiek towarów, zaś Chartum nie zgadza się na otwarcie korytarza pomocy. Z kolei transport towarów pierwszej potrzeby z południa jest wielce utrudniony w związku z brakiem jakiejkolwiek infrastruktury komunikacyjnej – pozostaje więc tylko drogi transport lotniczy albo czasochłonny i ograniczony  do rejonów sąsiadujących z rzeką transport po Nilu Białym. Lokalna prasa donosi od czasu do czasu o trudnej sytuacji na północy Południa, śmierci głodowej, braku leków i pomocy.

Wracając jednak do sytuacji w powiecie Jaw (Jaau/Jau), myli się ten kto myśli, że bombardowania oznaczają kolejną wojnę domową. Otóż w tym przypadku to lądowa agresja na terytorium Południa jest nowym elementem prowadzonej przez Chartum gry, bo bombardowania z powietrza zdarzały się już wielokrotnie od momentu uzyskania niepodległości. To kolejna z licznych prowokacji wobec Południa, począwszy od zajęcia przez SAF w maju br. spornego rejonu Abyei (gdzie wg CPA miało się odbyć referendum w sprawie przynależności), poprzez oskarżenia o wspieranie rebelii w Południowym Kordofanie i Nilu Błękitnym, bombardowania terytorium Południa, blokadę ekonomiczną poprzez zamknięcie granicy oraz nałożenie 10-krotnie wyższych niż światowy standard opłat za transfer południowej ropy północnymi rurociągami, uzbrajanie rebeliantów działających w Sudanie Południowym (na co wskazuje przechwycona broń i amunicja), aż po ostatnią agresję na rejon Jaw. Miejmy nadzieję, że nie mylę się w przeświadczeniu, iż Chartum ma zbyt dużo wewnętrznych problemów, aby stanąć do otwartej konfrontacji z południowym sąsiadem. Pętla coraz mocniej zaciska się na szyi Omara al-Bashira, ale któż wie co przed końcem zrodzi się w głowie szaleńca?

„I am slave” – Jestem niewolnicą

2 Komentarze


 

To, że współcześnie niewolnictwo istnieje w Sudanie może obiło się komuś o uszy, ale poza tym to i tak jakiś niewyobrażalnie abstrakcyjny temat, żeby zaprzątać sobie tym głowę. Jeśli już ktoś by się nad tym zatrzymał, to pewnie uznałby problem za marginalny, nie dotyczący naszego „cywilizowanego” świata… Gorzej jednak, gdy zapoczątkowane w Afryce niewolnictwo wlewa się do wydawałoby się poukładanej i bezpiecznej Europy… Wydaje się, że dopiero wtedy zaczynamy dostrzegać problem, wtedy gdy ociera się o nasze życie, gdy unosi się w powietrzu którym oddychamy…

Przedstawiona w filmie „I am slave” historia oparta jest na faktach i rozpoczyna się w Sudanie, w Górach Nuba. Dwunastoletnia dziewczynka Malia zostaje uprowadzona podczas najazdu arabskich bojowników na murzyńską wioskę. Brutalnie wyrwana ze szczęśliwego dzieciństwa dziewczynka trafia jako niewolnica do chartumskiego domu, a gdy po latach nudzi się właścicielom zostaje odesłana do krewnych w… Londynie. Tu, można powiedzieć obok nas, trwa dramat Malia.

Przedstawiona historia miała miejsce całkiem niedawno, rozpoczęła się podczas wojny domowej w Sudanie trwającej od roku 1983 aż po rok 2005. Niestety niewolnictwo było tu i przed wojną, jak i po jej zakończeniu, a co smutniejsze wciąż funkcjonuje. Przed – to wielowiekowa „tradycja” pozyskiwania niewolników spośród czarnych i „dzikich” mieszkańców Sudanu: m.in. w Górach Nuba i w południowym Sudanie… W czasie wojny domowej tysiące dzieci zostało uprowadzonych przez prochartumskie milicje na Północ. Najprawdopodobniej obecnie nadal dzieją się tu historie rodem z filmu „I am slave”. Wg doniesień na pograniczu Sudanów najeżdżane i palone są wioski, w Kordofanie i Nilu Błękitnym trwają zbrojne powstania woboce reżimowi z Chartumu, zaś zachodnia część Sudanu – Darfur jest świadkiem zbrodni od 2003 roku. Nieprawdopodobne lecz to się dzieje naprawdę, teraz!

Reżyserem filmu jest Gabriel Range znany m.in. jako reżyser „Zabić prezydenta” („Death of a President”) oraz autor scenariusza do filmu „Ostatni król Szkocji” („The Last King of Scotland”). W roli Malii wystąpiła nigeryjska aktorka Wunmi Mosaku, ponadto w pierwszoplanowych rolach wystąpili: Isaach de Bankolé(Wybrzeże Kości Słoniowej) oraz Lubna Azabal (Belgia). Film powstał w roku 2010 i choć jego afrykańska część kręcona była w Kenii, to wg mnie dobrze oddaje realia Sudanu. Obraz naprawdę godny polecenia, do obejrzenia także on-line. Dżubańska premiera filmu miała miejsce na początku grudnia br. podczas Europejskiego Festiwalu Filmowego.

Wojska Północy ponownie naruszają granicę Południa

Dodaj komentarz

Minister Spraw Zagranicznych Sudanu Południowego Nyial Deng Nyial wezwał Chartum do wycofania swoich wojsk z terytorium Południa. Od momentu uzyskania niepodległości przez Sudan Południowy w lipcu br. północnosudańska armia SAF (Sudan Armed Forces) wielokrotnie naruszała granice suwerennego państwa. Dochodziło do najazdów na przygraniczne stany, rabunków i palenia wiosek, zaminowywania dróg, a nawet bombardowania z powietrza. Ostatnie incydenty to atak z 28 listopada na Um-Dolwich Agricultural Scheme w powiecie Renk w stanie Upper Nile oraz agresja i okupacja od ostatniej soboty powiatu Jaw w stanie Unity. Minister zaapelował też do wspólnoty międzynarodowej o wywieranie presji na rząd w Chartumie, który nie po raz pierwszy narusza tereny suwerennego Południa. Północ ma poważne wewnętrzne problemy niemal we wszystkich grancznych rejonach z Południem: Darfur pozostaje niespokojny od wielu lat a wszelkie rozmowy pokojowe kończą się fiaskiem, zaś w Kordofanie Południowym i Nilu Błękitnym trwają od kilku miesięcy zbrojne powstania przeciwko Chartumowi. Granica z Południem od miesięcy pozostaje zamknięta.

Nasz pies czyli ptak

1 komentarz

Jakiś czas temu trafił do nas lekko uszkodzony zwierz w postaci ptaka. Drapieżnikowi brakuje kilku lotek w jednym ze skrzydeł więc krótko mówiąc tymczasem jest uziemiony. Nasz egzemplarz zidentyfikowaliśmy jako kania czarna vel brunatna (ptak z rodziny jastrzębiowatych, podrodziny myszołowów), podgatunku Milvus migrans govinda (Yellow-billed Kite, czyli kania żółtodzioba – nie wiem czy taka nazwa funkcjonuje w polskiej systematyce?). Należy on do gatunku drapieżników najczęściej widywanego nad Jubą. W mieście dzieli on niebo z gigantycznymi, padlinożernymi brzydalami – marabutami. Kania jest znacznie mniejsza, jednak o niebo zwinniejsza i bystrzejsza. W Jubie to codzienny widok – kołujący na niebie brązowy kształt, który jak tylko dostrzeże jaszczurkę, gryzonia albo jakiś inny smaczny kąsek błyskawicznie pikuje ku ziemi i szponami porywa ofiarę. Mamy nadzieję, że nasza kania wróci do dawnej sprawności.

Na razie jednak odnalazła swe miejsce w rogu działki na stalowych drzwiach wyciętych z kontenera i nauczyła się jeść z ręki. Nie ufa każdemu i nie rzuca się łapczywie na surowe mięso. Najpierw trzeba z kanią posiedzieć, pogadać… Dopiero po chwili zaczyna odpowiadać w swoim ptasim żargonie (przeciekawe i piękne dźwięki) i ostatecznie decyduje się na posiłek. Szybko, stanowczo i z niebywałą precyzją – nigdy nie zdażyło się, aby choć musnęła ostrym zakrzywionym dziobem czyjąś dłoń. Mięso trafia w szpony i kęs za kęsem znika w dziobie kani. No i nasz pies czyli ptak jest zadowolony.

Jak to się stało, że ptak został naszym psem stróżem? Otóż została ona znaleziona przez znajomych, jednak nie mogli zostawić jej u siebie. Na ich działce pojawiło się kilku Dinków z sąsiedztwa i zagroziło, że jeśli ptak nie zniknie to go zabiją… zabiją, bo to nie jest zwykły ptak tylko ptak przeklęty, który został przysłany do Juby z północy, aby siać nieszczęście. Widziano go już w kilku hotelach i zawsze przynosił ze sobą śmierć i płacz. Tak oto inne plemiona próbują szkodzić Dinkom i wszystkim innym, którzy znajdą się w jego zasięgu. W taki oto sposób zyskaliśmy wiernego stróża, który choć nie ujada i nie gryzie intruzów, to potrafi znacznie więcej – rzucać klątwy, zabijać złym spojrzeniem itd. Tak więc lepiej trzymać się od naszej działki z daleka:)

Polski akcent w dżubańskich sklepikach

3 Komentarze

Krówka "Made in Poland"

Globalne interesy Sudanu Południowego nieustannie zaskakują nas „egzotycznością” trafiających tu produktów. Są zupki „chińskie” made in Filipiny lub Mauritius, kurczaki z Brazylii itp., a spotyka się też etykietki „Made in Poland”. Było więc polskie piwo Łomża, Van Pur czy też Dock, polskie brzeszczoty, świetlówki i bezpieczniki, na ulicach spotyka się polskie ciężarówki… a dzisiaj dzięki niepohamowanemu łakomstwu Kiwi odnaleźliśmy krówki „Made in Poland”! W związku z tym, że w jednym z najbiedniejszych krajów świata najmniejszy nominał to rónowartość około 1PLN, to za 1 funta południowosudańskiego otrzymujemy 3 polskie cukierki i biznes się kręci.